sobota, 29 września 2012

Totentanz

Wybierzmy się na Węgry w epoce romantyzmu.
Ta epoka powszechnego buntu wobec oświeceniowej sztywności, powszechnego jeśli chodzi szczególnie o zjawiska związane ze sztuką we wszystkich ich aspektach, zasłynęła z wielości prawdziwych arcydzieł szczególnie literackich czy malarskich. Ale inne dziedziny sztuki nie pozostawały w tyle za prądem, który w początkach XIX wieku ogarnął niemal całą Europę. Romantyzm zakwestionował racjonalizm oświeceniowy i wysunął hasła powrotu do źródeł ludzkiej tożsamości. Wskazał też, że istnieją granice między tym co cielesne, a tym co duchowe. To właśnie romantyzm był taką odskocznią dla późniejszej ideowej działalności chociażby spirytystów, ale nie to było w całym prądzie najważniejsze. Najważniejsze było to, że w sztuce pierwszy raz tak wyraźnie pokazały się demony, które siedzą w głębi ludzkiej duszy i rwą na strzępy wszelkie próby działania wolnej woli. Oświeceniowy rozum nie pojmował dualizmu duszy, wogóle nie przyjmował do wiadomości jej istnienia.
Romantycy zaś czucie postawili ponad rozum, twierdząc, że to co w nas najgłębsze najodpowiedniej nas opisuje. Tajemnica człowieczeństwa wróciła do średniowiecznych korzeni i pełnych zadumy murów gotyckich świątyń. Bohater romantycznej literatury to człowiek rozdzierany przez los, ciągle poddawany torturze wyboru, postać tragiczna, zupełnie jak sofoklesowski Edyp. Melancholia, kryzys woli, szał duszy...
W ciszy lub pośród ogromu gór człowiek szukający samego siebie brnie coraz bardziej ku własnym otchłaniom. Obraz Caspara Davida Friedricha pokazuje ducha tej epoki.
Romantyczny bohater pisze poezje, maluje obrazy, komponuje...
Idźmy więc na te wspomniane na początku Węgry. Franciszek Liszt to jedna z najwybitniejszych postaci romantyzmu. Tworzona przez niego muzyka doskonale odzwierciedlała ducha tamtej epoki, przekazywała poprzez dźwięki istotę buntu i niezgody na świat. Liszt będąc wybitnym kompozytorem, był również absolutnie doskonałym pianistą i nauczycielem. Nieco rozmydlony obraz artysty został przedstawiony w filmie Kena Russella z 1975 pt. Lisztomania z Rogerem Daltreyem z zespołu The Who w roli głównej. Genialny muzyk jest tam przedstawiony na wzór idoli czasów rocka. I choć wiele elementów jego biografii na takie porównanie mogłoby zasługiwać, to należy przede wszystkim pamiętać o tym, że był on wyrazistym reprezentantem swojej epoki. 
Moje zetknięcie z muzyką Liszta miało miejsce jeszcze w latach 80-tych ubiegłego stulecia. Był to poemat symfoniczny Orfeusz. Ale absolutnie niesamowite wrażenie zrobiła na mnie kompozycja zatytułowana Totentanz (Taniec Śmierci). Tematyka mroczna podobnież jak w niektórych fragmentach muzyka, która złowrogo przypomina nam o tym jakimi marnymi istotami jesteśmy w obliczu ostateczności. Proszę posłuchać.


sobota, 22 września 2012

Echa

"Ponad głową zawisł nieruchomo albatros, a głęboko pod toczonymi falami w labiryntach koralowych jaskiń, echo podwodnego przypływu przedziera się poprzez piach, a wszystko jest tu podwodne i zielone" - te pierwsze wersy wyśpiewywane przez Davida Gilmoura wespół z Richardem Wrightem otwierają dwuczęściową suitę muzyczną pt. Echoes. Kompozycja wydana przez zespół Pink Floyd w 1971 roku na płycie "Meddle" jest jedną z ikon twórczości wielkiego bandu. Nieprzypadkowo jest też uznawany przez licznych wielbicieli zespołu za ich jedno z największych osiągnięć. I choć były czasy, że utwór zostawał nieco z repertuaru grupy wypychany, czy nawet zapominany przez słuchaczy, to dziś w 41 lat po premierze przyznać należy, że jest ciągle wzorem dla wielu nieudolnych naśladowców psychodelicznych dźwięków. Dla mnie to utwór jeden z najważniejszych z dorobku grupy. Pierwsze dźwięki brzmiące jakby sonar przeradzają się z wolna w melodyjną strukturę, która z kolei po odśpiewanych dwóch zwrotkach zmierza do solówek gitarowej i klawiszowej, po czym instrumenty powoli milknąc zmierzają do dziwnej, przypominającej wrzask ptaków czy może śpiew wielorybów, quasi-improwizacji. Potem znów przyspieszenie, bardzo fajny moment w kompozycji, wydaje się jakby z chaosu wyłaniało się coś uporządkowanego, po czym następuje kolejna zwrotka i powolne wyłączanie ekspresji. "I nikt nie śpiewa mi kołysanek, i nikt nie zamyka moich oczu. Więc otwieram szeroko okna i wołam do Ciebie poprzez niebiosa" - śpiewa na zakończenie Gilmour. 23 minuty i 31 sekund.  Coś niezaprzeczalnie pięknego. Niepowtarzalnego. Utwór robi również niesamowite wrażenie będąc pewnym spoiwem w filmie dokumentalnym "Pink Floyd - Live At Pompei". Muzyka zgrywa się tam z obrazem, jest jego uzupełnieniem. Klimat zniszczonego przez wulkan i czas amfiteatru w Pompejach wzmaga jedynie niesamowitość doznań.

Dla uzupełnienia dołączam jeszcze coś. Bardzo, ale to bardzo psychodeliczny utwór z czasów wczesnego Pink Floyd, również w wersji z "koncertu" w Pompejach. Przy takiej muzyce dzisiaj wszystkie te Behemothy to jedynie malutkie grajki. I tu również muzyka wtapia się w obraz. Oto Careful With That Axe, Eugene.

czwartek, 20 września 2012

Stuprocentowi wariaci

Pionier psychoanalizy Zygmunt Freud miał niegdyś powiedzieć po spotkaniu z malarzem Salvadorem Dali, iż surrealiści to stuprocentowi wariaci. Ciekawe, zważywszy że cały ten powstały we Francji kierunek w sztuce odwoływał się w sposób bezpośredni do osiągnięć psychoanalizy, czerpiąc z teorii naukowych pełnymi garściami i przenosząc je na kształt i wydźwięk swoich dzieł. Być może Freud, widząc niecodzienność i całkowitą niezwyczajność swojego rozmówcy, uważał artystę za przypadek kliniczny wart zbadania. Lecz dziś, po wielu latach funkcjonowania teorii psychoanalitycznych można z całą pewnością stwierdzić, iż wszyscy jesteśmy na swój sposób jednostkami psychotycznymi, a cóż dopiero czujący w sposób nieco bardziej wysublimowany artyści. Dali przekazując w formie malarstwa stan swego umysłu dawał światu do zrozumienia, że istnieją pewne pokłady w ludzkiej podświadomości, które mogą u nas wywoływać zmieszanie lub lęk. Surrealizm, jak już wspomniałem, szedł w parze w teoriami psychoanalizy, wtedy jeszcze, w latach 20-tych ubiegłego stulecia będącymi dość pionierskimi. I choć bliżej zapewne było surrealistom do pokręconej symboliki Carla Gustava Junga, aniżeli do akademickości Freuda, to jednak sparowanie tych dwóch prądów było dobrze w ich sztuce widoczne.

Salvaor Dali, Max Ernst, Marcel Duchamp - w malarstwie; Andre Breton i Paul Éluard w literaturze; Luis Bunuel w filmie... 
Dziś szokujące obrazy filmowe, szokujące pod względem przekazywanych treści, prześcigują się same między sobą, tworząc absurdalne nieraz kanony bezsensownego i niezrozumiałego przekazu. Zaczyna brylować tu ostatnio kino hiszpańskie, które jakby zaczynało wracać do surrealistycznej sztuki Luisa Bunuela. Różnica jest jednak taka, że wówczas przekaz miał wywoływać wrażenia skłaniające do spojrzenia w głąb i rozeznaniu się w zakamarkach duszy, a dziś chodzi raczej o sam przekaz wizualny. To tak jakby ekscytować się obrazem ludzkich ekskrementów i uznać ich obraz za szokujący. Bunuelowi, jak i też innym surrealistom chodziło raczej o uznaniu w sztuce faktu istnienia zbłąkanych dusz, widzących świat oczami podświadomości.
Debiutem Bunuela był film, a raczej etiuda filmowa,  zrealizowana w 1928 roku razem z Salvadorem Dali o tytule Pies Andaluzyjski. Dziwny, okraszony zlepkami niezwiązanych z pozoru ze sobą fragmentów zdarzeń,  film ma swoją mroczną tajemnicę. Otóż aktorka grająca główną rolę, Simone Mareuil, wiele lat cierpiała na wzmożone stany depresyjne, które doprowadziły ją do samobójstwa w 1954 roku poprzez samospalenie. Świat lęków i mrocznych tajemnic duszy widocznie wygrał.
Znalazłem film, oto i on:

wtorek, 18 września 2012

Ten doczesny zgiełk

Wczoraj 17 września, celowo nie umieściłem wpisu. Cisza wskazana, za ten cios w plecy, jaki zadali  nam Sowieci w 1939 roku. Chciałem wejść na tę ścieżkę i coś poskrobać w tym temacie, ale postanowiłem milczeć. Nikczemność to temat, o którym ciężko pisać.
Wcześniejszy post był o Dead Can Dance. Zespół nagrywał dla wytwórni 4AD. Podążmy tą drogą.
Wytwórnia Ivo Watts-Russella w latach 80-tych ubiegłego wieku była prawdziwą kuźnią muzyki niezależnej. Brylując między cold wave a rockiem gotyckim, między punkiem a muzyką alternatywną, 4AD przez wiele lat swej aktywnej działalności wypromował wiele utalentowanych kapel jak choćby wspomniany już Dead Can Dance, ale także Cocteau Twins, Dif Juz, Bauhaus, Clan Of Xymox, Throwing Muses, The Wolfgang Press, Xmal Deutschland. Wytwórnia stworzyła też własny projekt : THIS MORTAL COIL. Na jego potrzeby Ivo Watts-Russell zaprosił związanych z jego wytwórnią artystów do nagrania nowoaranżowanych coverów utworów zazwyczaj już zapomnianych, ale także kilku nowych kompozycji stworzonych specjalnie dla tego projektu. Pierwsza płyta wydana w 1984 roku nosiła tytuł It'll End in Tears. Z tamtej płyty najbardziej zapadła mi w pamięci kompozycja z repertuaru Tima Buckleya Song To The Siren w doskonałej interpretacji wokalnej Elizabeth Fraser z zespołu Cocteau Twins. Oto i ona:

Zespół/projekt This Mortal Coil wydał potem jeszcze dwie płyty: Filigree & Shadow (1986) oraz Blood (1991).
Moje pierwsze zetknięcie z zespołem miało miejsce bodajże w 1988 lub 1989 roku. Wydano wówczas w Polsce winylowy krążek składankę Lonely Is an Eyesore z kompilacją nagrań najlepszych artystów wytwórni 4 AD. To właśnie wtedy pokochałem tę muzykę. I głos Elizabeth Fraser. Utwór Acid, Bitter And Sad to absolutny klasyk alternatywnego zimnego grania. Ale co tu dużo pisać, lepiej posłuchać. Podążajcie więc ścieżką 4AD i This Mortal Coil!

sobota, 15 września 2012

Persefona

Zespół DEAD CAN DANCE wydał nową płytę. Długo oczekiwaną. Jej tytuł : Anastasis.
25 lat temu, prawdopodobnie w audycji "Wieczór płytowy" w radiowej 2, któryś z Tomaszów : Szachowski lub Beksiński, nadawał płytę "Within the Realm of a Dying Sun". Miałem 12 lat i dość abstrakcyjne pojęcie o otaczającej mnie rzeczywistości. Ale zawsze pochłaniała mnie muzyka. Chłonąłem dźwięki zewsząd i z wielu gatunków, wszystko co do mnie wówczas docierało, teraz po latach wraca. Odsłuchując nową płytę Dead Can Dance uświadomiłem sobie, że to właśnie ćwierć wieku minęło od dnia, gdy po raz pierwszy dane mi było zetknąć się z twórczością tego zespołu. I potem ta muzyka była już ze mną zawsze. Bo gdy chodzi o zadumę i chwilę refleksji nie ma nic bardziej trafnego, aniżeli dzieła w rodzaju "The Host of Seraphim".
"Within..." było już czwartym albumem w dorobku zespołu, ale to właśnie ta płyta jest dla mnie początkiem fascynacji zespołem australijsko-brytyjskim. Pierwsze dźwięki na płycie to "Anywhere Out Of The World", jakby wezwanie na jakąś ceremonię. Pamiętam jak powolny rytm zaintrygował moją wrażliwość muzyczną i kazał czekać co będzie dalej. A dalej było już tylko lepiej. Przy "Windfall" czułem, że siedzę na jakimś nabrzeżu i w oczekiwaniu na wschód spoglądam w rozwiane na falach światła latarni morskiej. "In The Wake Of Adversity" owiane jest jakąś tajemnicą, zupełnie jakby skradała się niepewność gdzieś po wiktoriańskich korytarzach. "Xavier" przenosi nas gdzieś na XV wieczny dwór pośród chłodne oblicza jego murów i opowiada o wędrówce ku przeznaczeniu. Początek "Dawn Of The Iconoglast" jest jakby zaproszeniem do rycerskiego boju i wtedy... i wtedy pojawia się ona: Lisa Gerrard. W swoim wymyślonym języku wyśpiewuje kolejne frazy przerażenia. "Cantara" uspokaja, lecz swym stopniowo przyspieszanym rytmem namawia nas do wędrówki. "Summoning Of The Muse" zabiera nas dalej, jakby pokazywało wszelkie kręte drogi ludzkiej egzystencji i znów przypominało o przeznaczeniu. I wtedy ono właśnie przychodzi, w tajemniczej, a zarazem zmysłowo przepięknej kompozycji "Persephone (the Gathering of Flowers)". Persefona - bogini podziemnego świata, opiekunka dusz zmarłych, małżonka Hadesa.
Wymyślony język Lisy Gerrard nie przeszkadza w zrozumieniu tego przekazu. Myślę, że raczej pomaga zrozumieć jego istotę. Z podziemi leje się żal i smutek, ale jego źródło nie jest tam, jest tu i teraz, w nas samych, w naszych niepohamowanych pragnieniach i ignorancji wobec siebie. A potem już tylko ból i udręka, i wołanie ku nieskończoności. I niezrozumienie, że nasza lękliwość dla wieczności jest jak ziarnko piasku na pustyni. W otchłaniach, w których mieszka Persefona wszystko toczy się jak i tu na ziemi, cyklicznie, swoim rytmem. Królowa podziemi wraca na ziemię wiosną, powraca w otchłań zimą. Koło się zamyka, lecz toczy się ciągle na nowo. A my słabi i przygnieceni własną arogancją nie potrafimy tego pojąć.
Zespół zobrazował tę piękną kompozycję bardzo interesującym teledyskiem, z francuską piosenkarką Mylene Farmer w roli głównej. Muzyka i obraz skłaniają do myślenia. I oto właśnie chodzi w dziele sztuki.

piątek, 14 września 2012

Wyklęci przez swoich

Idziemy polskimi drogami. Ścieżki są kręte i zawiłe. Naród przez wieki umęczony licznymi bojami o suwerenność, ale też wojnami o swoją tożsamość i pozycję w świecie. Darty na strzępy przez licznych zdrajców i pseudopolskich uzdrawiaczy narodowych. Naród zabijany od wewnątrz przez hulaków i zwyczajnych ignorantów, dla których dbałość o własny tyłek stawiana była zawsze znacznie wyżej, aniżeli dobro ogólnonarodowe. Skończyło się zaborami. A potem, gdy w 1918 roku zaczęliśmy budować swoją ojczyznę na nowo, nagle okazało się, że duch polskiej ignorancji jest wiecznie żywy. Polityczne rozgrywki zamęczały Polaków, zaś samą Polskę stawiały w złym świetle na arenie międzynarodowej. Ale mimo to ludzie kształtowali na nowo ten kraj, by rósł w siłę dla następnych pokoleń. I kiedy po 1935 roku wszystko zaczęło podążać w kierunku powszechnej stabilizacji, nasi wieloletni zaborcy skutecznie nam to uniemożliwili. II wojna światowa przerwała polski marsz ku budowie środkowoeuropejskiego imperium.
A po zakończeniu wojny? Z deszczu pod rynnę. Faszystowski okupant zamienił się na komunistycznego.
Znów Polacy byli chętni odbudowywać swój kraj, ale nie wszystkim było to dane, W myśl Orwellowskiej zasady okazało się, że w nowym państwie wszyscy są równi, ale są też i ci równiejsi. Tępiono chłopców z lasu, mordowano myślących inaczej, katowano niedawnych narodowych bohaterów, w imię socjalizmu wyrżnięto w pień tych, którzy tylko spoglądali ku zachodowi... Ku temu zachodowi, który nas przecież zdradziecko sprzedał Stalinowi w Jałcie. 45 lat potrzeba było, by rozgonić Bierutów, Gomułków, Gierków, Jaruzelskich i Kiszczaków. By przywrócić prawdę o zapomnianych, by ożyli na nowo i przemówili dodając nam otuchy w budowaniu po raz kolejny nowej Polski. Znów można było ich wspomnieć. Rotmistrz Witold Pilecki, generał August Emil Fieldorf "Nil", generał Stefan Rowecki "Grot", major Zygmunt Szendzielasz "Łupaszka", ppor.Zdzisław Badocha „Żelazny”, mjr Franciszek Jerzy Jaskulski  „Zagończyk”, por. Józef Kuraś „Ogień” - to tylko niektórzy z wielu. Z bardzo wielu. Instytut Pamięci Narodowej poprzez swoją działalność pragnął odzyskać właściwą tożsamość dla tych wielu zapomnianych bojowników o Polskę. I w działaniach tych był i jest bardzo skuteczny, głownie za sprawą wielu akcji edukacyjnych, które współtworzy lub wspiera.
Dziś jednak pojawiają się głosy, że działalność Instytutu należy zakończyć, że w imię dalszej budowy naszej europejskiej "szczęśliwości" musimy pożegnać się z przeszłością raz na zawsze. Najbardziej pewnie zależy na tym wszelkiego rodzaju "Bolkom" i "Alkom", a i również potomkom morderców spod znaku Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego. Ale przecież żołnierzom wyklętym należy się pamięć i sprawiedliwy osąd historii, nie tylko kolejny pomnik czy wzmianka prasowa, nie daj Boże w Gazecie Wyborczej. Rozwiązanie IPN-u równałoby się z wpakowaniem do kubła nie rozwiązanych zagadek historii, na czym zależy tej całej POkomunistycznej braci. Nie walczmy z historią, lecz czerpmy z niej.
Działalność Instytutu Pamięci Naroowej można zobaczyć na oficjalnej stroni: http://www.ipn.gov.pl/
A tu bardzo ciekawa witryna o żołnierzach wyklętych: http://www.zolnierzewykleci.pl/

czwartek, 13 września 2012

Tool

Wejdźmy w wędrówce na ścieżkę ciężkiej muzyki.
Podczas gdy lata 80 zaserwowały nam taki "wypieszczony" metal w stylu Motley Crue czy Whitesnake, zaś lata 90, a przynajmniej pierwsza ich połowa zdominowana była przez grunge, to w międzyczasie w głowie pana Maynarda Jamesa Keenana powstawał projekt, który miał wkrótce stać się wzorcem ciężkiego progresywnego muzykowania.
Zespół Tool powstał w 1990 roku. Oryginalność brzmienia zaserwowana w zasadzie od początku działalności zespołu początkowo nie znajdowała wielu miłośników. Lecz z czasem nazbierało się liczne grono fanów na całym świecie, którzy umiłowali, podobnież jak i ja, to głebokie, wrzynające się w czarne czeluści naszej jaźni brzmienie.
Zespół wydał od tamtego czasu cztery albumy studyjne. To niewiele. Ale należy pamiętać o tej prostej zasadzie, że ilość nie zawsze przekłada się w jakość. Z tych czterech dla mnie najważniejsza jest ta z 2001 roku - Lateralus.
Album absolutnie genialny, już od pierwszych dźwięków w utworze The Grudge wciskający tyłek w fotel. Całość, kłująca swoim hipnotycznym rytmem przysadkę mózgową, nie pozwala na oderwanie uszu od wybrzmiewanej treści muzycznej, a po jej zakończeniu sprawia, że chcemy wracać do niej, by raz jeszcze poczuć dreszcz emocjonalnego zakłopotania.
Z płyty chyba najbardziej znany jest utwór Parabola, ale to utwór Schism ze swoim pokręconym, zmienianym 47 razy metrum otrzymał Grammy w kategorii "Najlepsze wykonanie - Metal". No i ten teledysk, będący sam w sobie pewną opowieścią, czymś nad czym warto się zatrzymać, co dla tego gatunku muzyki jest często nie do osiągnięcia.
Oto TOOL. I jego SCHISM.

Niebawem wspomnę o innym, równie dobrym projekcie pana Keenana - A Perfect Circle.

środa, 12 września 2012

Spleen

Dzisiejsza pogoda w Wielkopolsce nie nastraja optymistycznie. No i perfidnie przypomina, że lato chyba odejdzie niebawem w czarną otchłań. Jesienne liście pokryją padół, po którym stąpamy. Nadchodzi zmierzch roku. Kończy się pewien cykl.
Przemijanie wpisane jest w naszą egzystencję, jak konieczność załatwiania potrzeb fizjologicznych. To coś, przed czym nie umkniemy, czego świadomość w sobie nosimy.\
Lecz często właśnie z tą świadomością sobie nie radzimy. I obojętnie, czy jest to schyłek, roku, wieku, epoki, czy zwyczajnie naszego życia, to zawsze gdzieś czają się myśli, jakby niesione na skrzydłach demonów, które robią nam w duszy olbrzymi bałagan.
To dekadentyzm w sztuce ukazał chyba najdobitniej nasze lęki. Ten nurt światopoglądowy i artystyczny wyrosły z obawy przed nadchodzącym wówczas wiekiem XX, nie próbował zamiatać lęków i trwożnych myśli pod dywan. Wsparty w ramach filozoficznych Schopenhauera, ale i również Nietzschego niesłusznie potem nazwanego naczelnym filozofem nazizmu, przedstawiał w sposób bardzo sugestywny cykliczny charakter natury, a co za tym idzie wszystkiego co z niej wyrosłe, nawet społeczeństw. Motyw powstawania, wzrostu i upadku przewijał się w filozofii i sztuce. I pełen był lęków.
Charles Baudelaire to jeden z prekursorów nurtu dekadenckiego w poezji. I jeden z prekursorów symbolizmu. To jego wiersz właśnie dziś, gdy za okno spojrzałem nasunął mi się niemal natychmiast.
Spleen, taki nasz znajomy spleen, taki wielkopolski. Szara codzienność i lęk przed jutrem.
Charles Baudelaire
SPLEEN
Kiedy niebo, jak ciężka z ołowiu pokrywa, 
Miażdży umysł złej nudzie wydany na łup, 
Gdy spoza chmur zasłony szare światło spływa,
Światło dnia smutniejszego niźli nocy grób;

Kiedy ziemia w wilgotne zmienia się więzienie, 
Skąd ucieka nadzieje, ten płochliwy stwór,
Jak nietoperz, gdy głowa tłukąc o sklepienie, 
Rozbija się bezradnie o spleśniały mur;

Gdy deszcz robi ze świata olbrzymi kryminał
I kraty naśladuje gęstwa wodnych smug,
I w mym mózgu swe lepkie sieci porozpinał
Lud oślizgłych pająków - najwstrętniejszy wróg;

Dzwony nagle z wściekłością dziką się rozdzwonią,
Śląc do nieba rozpaczą szalejący głos
Jak duchy potępieńców, co od światła stronią
I nocami się skarżą na swój straszny los.

A w duszy mej pogrzeby bez orkiestr się wloką,
W martwej ciszy - nadziei tylko słychać jęk,
Na łbie zaś mym schylonym, w triumfie, wysoko,
Czarny sztandar zatyka groźny tyran - Lęk.
Tłumaczenie Bolesława Wieniawy - Długoszowskiego.

wtorek, 11 września 2012

Oszołomiony i zmieszany

Zespół Led Zeppelin to legenda muzyki rockowej - to wie każdy, kto choćby w stopniu minimalnym interesuje się jej historią. Jego albumy pełne były wyśmienitych kompozycji i aranżacji, wprowadzały do muzyki popularnej elementy agresywności i podwyższonej dynamiki oparte na klasycznych riffach bluesowych. Poprzez energiczne interpretowanie rock'n'rolla stała się jednym z pionierów ciężkiego brzmienia w muzyce, często określanego jako hard rock czy też nieco później heavy metal. Wydaje mi się jednak, że to właśnie blues czy nawet folk był taką bazą wyjściową dla wielu utworów wykonywanych przez    Page'a i spółkę. Blues i folk o mocno podwyższonym ciśnieniu.
Spośród najbardziej znanych utworów wykonywanych przez Led Zeppelin fani najczęściej wymieniają Stairway To Heaven, Kashmir, Whole Lotta Love, Black Dog czy Immigrant Song. Rzadko wymienia się którykolwiek z utworów z debiutanckiej płyty zespołu z końca 1968 roku. A szkoda, bo to właśnie tam Page, Plant, Jones i Bonham pokazali właśnie swe zadziorne muzyczne pazury.  Z tamtej pierwszej płyty mi najbardziej utkwiła kompozycja Dazed And Confused z niepowtarzalną energetyczną solówką gitarową i to ją cenię sobię bardzo wysoko w dorobku brytyjskiego zespołu. Ciekawostką jest fakt, że jest to utwór napisany przez wykonawcę folkowego Jake;a Holmesa. Page występując w 1967 roku jeszcze w zespole The Yardbirds zainteresował się tym utworem, po tym jak Jake Holmes wykonał go podczas jednego z koncertów supportujących słynny band i postanowił włączyć go do jego repertuaru. Kompozycja ewoluowała wiele lat, nawet później, już po wydaniu Led Zeppelin I, Page potrafił przekształcać ją w mega długie improwizowane show głównie z pokazem umiejętności samego gitarzysty.
Odnalazłem na You Tube trzy różne wykonania tego utworu.
Pierwsze to oryginał w Jake'a Holmesa z jego debiutanckiej płyty z 1967 roku.

Drugie to wykonanie zespołu The Yardbirds z występu telewizyjnego z 1968 roku, tu już w użyciu jest słynny smyczek Jimmiego Page'a.

Trzecia wersja to już Led Zeppelin. Z pierwszej płyty. Wykonanie zbliżone do The Yardbirds, ale solówka w wykonaniu studyjnym zwala z nóg. Wszyscy ci piewcy mocnego grania mogą pod dywan się schować.
Posłuchajcie!

poniedziałek, 10 września 2012

W ciszy...

Sztuka ostatnio kojarzona jest z lalkowato-cukierkowym celebryctwem, nie zaś z przekazem. A przecież to docieranie do widza, słuchacza, czytelnika powinno być drogowskazem twórczości, a co za tym idzie przekazywanie treści pobudzających czy skłaniających do operowania szarymi komórkami, no bo przecież zdolność przeżywania dzieła sztuki kształtuje między innymi nasze człowieczeństwo. W masie i szumie ogromnych, nacechowanych chęcią zysku i sławy produktów medialnych, aspirujących do miana dzieł sztuki bardzo trudno jest odnaleźć te, które rzeczywiście mogłyby zostać nazwane dziełem artysty. Sam artyzm przestał się już kojarzyć z pewną charyzmą otoczoną talentem, kojarzy się raczej, jak wszystko w naszych czasach, z zarabianiem kasy. A to nie jest prawidłowa definicja.
Pośród tego wysypu pseudokulturalnego można jednak natrafić na prawdziwe dzieła sztuki i prawdziwych artystów. Lecz trzeba chcieć obcować z czymś bardziej wartościowym, aniżeli Doda.
Artystą był niewątpliwie Zdzisław Beksiński ( 1929 - 2005 ) - malarz, rzeźbiarz, fotograf, grafik komputerowy. Wszystko, czego "dotknąć" można zmysłem wzroku, by poczuć, zapisać w pamięci i przeżywać głęboko na krańcach podświadomości jest w jego twórczości.  Jego syn, Tomek Beksiński, postać można by rzec przecież tragiczna, mówił o swoim ojcu, że potrafił tworzyć swe prace przytupując sobie w rytm "Smoke On The Water" Deep Purple. Twórczość tworzona w zgiełku? Być może, ale odbiór na pewno odbywać powinien się w ciszy.
Wizerunki twarzy, dla których mrok jest światłem, osamotnione budowle straszące na wzgórzach, motywy ukrzyżowania wracające jak bumerang, czy wreszcie tajemnicza postać skulona na trumnopodobną kołyską pod wyrytym na murze napisem: In hoc signo vinces - Pod tym znakiem zwyciężysz. Słowa, które miał usłyszeć Konstantyn Wielki podczas marszu na Rzym, gdy na niebie ukazał mu się świetlisty krzyż. Motto działania. Motto życia. Motto zwycięstwa. Lecz w obrazie Beksińskiego zwycięstwa nie widać, raczej strach i przerażenie.
Skłanianie do refleksji może dla niektórych być bolesnym, w sensie intelektualnym, doświadczeniem.
Beksiński to postać magiczna, owiana mrokami własnych życiowych tragedii. I śmierć zadana w sposób podły przez przyjaciół. Jakby postaci z jego grafik czy obrazów uknuły przeciw niemu niecny spisek, w zamian za ich udrękę na wieki zatrzymaną w ramach tych dzieł.
Odwiedźcie tę stronę: http://www.dmochowskigallery.net/
To wirtualne muzeum Pana Zdzisława.
Odwiedźcie i popatrzcie proszę w ciszy.

niedziela, 9 września 2012

Reformator

Powędrujmy po Polsce nie tak dawnej i tej całkiem dzisiejszej.
Kiedy w 1986 roku ukazała się płyta Lecha Janerki "Historia podwodna" nasz kraj owładnięty był jeszcze ostatnimi tchnieniami wszechwładnych towarzyszy. Tekst piosenki w sposób jasny można było odnieść do panującej wówczas sytuacji społeczno-gospodarczej. Ciągłe blablanie o potrzebie zmian w ramach socjalistycznego ustroju, I a następnie II etap reformy, niekończące się obietnice i oddech coraz bardziej zsapanego Wielkiego Brata na plecach. Ludzie mieli dość stagnacji, pragnęli zmian, ale realnych, nie wydumanych na kolejnym plenum partii. Nie ufali politykom, a już na pewno nie ufali tzw. reformatorom.
Potężne niezadowolenie społeczne zaowocowało potem gigantycznymi zmianami, nie tylko w Polsce, ale i na całym świecie.
Tylko co nam po tym zostało? W dwadzieścia trzy lata po tym jak pozbyliśmy się świata socjalistycznych iluzji słucham codziennie w niezliczonej ilości magazynów informacyjnych i programów publicystycznych całej hordy nawiedzonych reformatorów, którzy posiadają jedną jedyną i słuszną receptę na walkę z kryzysem, który nas nęka, a który notabene sami wywołali. Rada mędrców - gadające głowy i załgane dusze. Niestety po głębszej analizie, jak tak poszperać w życiorysach, toż to ci sami reformatorzy, co w dawno minionej epoce, a w niektórych wypadkach ich potomkowie.Ale to już trochę inny temat.
Janerka wskazywał, a zarazem naśmiewał się z pewnej mentalności, która gdzieś w betonie partyjnym tkwiła równie mocno jak stołki partyjniaków na szczeblach lokalnych. Teraz tego partyjniactwa nikt nie pokazuje. I nikt się z niego nie śmieje. Jakby to było coś zupełnie normalnego, taka reguła potwierdzana doświadczeniem. Mamiono nas od 2008 roku, że jesteśmy zieloną wyspą. Byliśmy unoszącym się balonem, który ponad europejskim kryzysem wznosił się, by lecieć wysoko i osiąść w 2012 w pełnej okazałości na ME w piłce nożnej, które to zawody miały przypieczętować nasz Polski dumny marsz kryzysowi pod prąd.
Niestety, mistrzostwa się skończyły, balon pękł, a my spadliśmy twarzą prosto w .... Teraz odkrywają ci wspaniali propagandziści, że nie jest tak dobrze, a wręcz że jest fatalnie i co gorsza może być jeszcze gorzej.
Patrząc na poziom dna jaki zaliczamy na tle innych państw europejskim, to gorzej już chyba być nie może.
No i właśnie teraz wkracza nowa radosna propaganda. My jedyni, my niePOwtarzalni, znający niezaprzeczalną wartość swoich idei - to własnie my wiemy, co należy uczynić, ażeby wyprowadzić nasz kraj na prostą! Ciekawe. Cztery lata nie wiedzieli wogóle, że panuje ogólnoświatowy chaos. Teraz zauważyli. I już mają gotowe recepty. Pewnie wspomoże ich wszechwiedzący Lis. I ikona ekonomii: Balcerowicz.
Proponuję, by oni wszyscy się zamknęli. I dali Polakom spokojnie pracować. Bez zbędnych hamulców w postaci różnorakich uprawnień, certyfikatów, pozwoleń, zezwoleń i Bóg wie jeszcze czego.
"Reformator może zmieniać rozkład łapek po kieszeniach i więcej nic" - śpiewał Lech Janerka i w tym tkwi cała siła, której durni politykierzy pewnie nigdy nie zrozumieją.
Genielna treść, a przede wszystkim rewelacyjna ponadczasowa muzyka. I proszę, na marginesie ambitnej muzyki jaki wywód można trzasnąć. Tak mnie to jakoś natchnęło. Pewnie przez te głupkowate serwisy informacyjne w radio i tv.
Posłuchajcie proszę Janerki. Naprawdę warto.
Następnym razem odejdę nieco od polityki.





sobota, 8 września 2012

The Entertainer - Artysta estradowy

No to idźmy do przodu po amerykańskich ścieżkach.
Ciekawe ilu z Was pamięta film "Żądło"? Ci, którzy zapomnieli niech odświeżą swą pamięć, film łatwo znaleźć. Ci, którzy nie widzieli, niech zobaczą koniecznie. Komedia kryminalna najwyższych lotów ze wspaniałymi kreacjami Roberta Redforda i Paula Newmana. Polecam!
Ale nie o filmie chcę tu napisać. Otóż muzycznym tematem przewodnim wspomnianego powyżej obrazu jest melodyjny ragtime pt. "The Entertainer". Utwór skomponowany w 1902 roku przez Scotta Joplina jest zapewne wielu osobom znany ze słyszenia, jego fragmentaryczne wersje pojawiają się tu i ówdzie w akcjach reklamowych, filmach czy podczas imprez masowych różnego typu, zazwyczaj wykonywany w dość frywolnych interpretacjach ( np. przez pana Waldemara Malickiego ). Sam Joplin jest już postacią trochę zapomnianą. Ten czarnoskóry popularyzator stylu ragtime w muzyce, ma na swoim koncie wiele kompozycji, które gdzieś tam pobrzmiewając na różne sposoby ocierają się o nasz zmysł słuchu, lecz podobnie jak z kompozycją The Entertainer pojęcia nie mamy, że te utwory wyszły spod rąk Scotta Joplina. Niewiele wiadomo o jego życiu, twórczość choć opisana, jest zapomniana. A szkoda, bo choćby przez tę jedną kompozycję powinien błyszczeć pośród największych gwiazd muzyki popularnej.
A oto sama kompozycja. Prawda, że to znacie?

czwartek, 6 września 2012

Jeszcze jedna rocznica dziś.
Niechlubna. Lecz ścieżki wędrówek po życiu i świecie po różnych mrocznych zakamarkach również biegną.
Królobójcy istnieli zawsze. Motywy ich działań nie zawsze były jednakowe. Królobójcami były masy i jednostki, ludzie oddani swoim ideałom jak i zwyczajni obłąkańcy.
Kim był Leon Czolgosz. Potomek polskich emigrantów w USA. Człowiek oddany idei? A może człowiek obłąkany poprzez swoje wizje? Kto to wie. Ponoć naukowcy badali jego mózg.
Wiadomo, że 6 września 1901 strzelił do prezydenta Stanów Zjednoczonych  Williama McKinleya. Prezydent po 8 dniach zmarł. Pojmany Czolgosz w ekspresowym tempie został osądzony i skazany na karę śmierci. Egzekucję wykonano w więzieniu w Auburn. Krzesło elektryczne, a jakżeby inaczej. Patent Edisona.
Szukając znalazłem film. Sygnowany nazwiskiem sławnego wynalazcy. Zapis kary czy może zapis zbrodni?
Osąd nie jest i nie może być jednoznaczny.

Dziś 6 września. My nadal w drodze.
Tego dnia w 1954 roku odbyła się światowa premiera filmu Federico Felliniego "La Strada".
Jakże wymowny to tytuł odnosząc go wprost do niniejszego bloga. Droga. Wędrówka.
Niespełnione uczucia, samotna wędrówka oraz cierpienie w świecie pełnym chaosu, powojennym świecie nacechowanym krajobrazem troski o siebie samego.
Sztuka filmowa dzięki takim obrazom jak ten nazywana może być właśnie sztuką.
Niemal oniryczny czarno-biały świat, pełna wrażliwości rola Giuletty Massiny, niesamowity klimat dźwiękowy stworzony przez Nino Rotę... Jest tu wszystko, co w filmie być powinno.
Lecz dziś, w 58 lat po premierze tego dzieła niewielu jest takich, co są w stanie dotrwać do końca seansu.
Nie ma wielotysięcznych trupów. Nie ma silikonowych cycków i napchanych chemikaliami trwardzieli ( filmowy Zampano przy Najmanie to pluszowy miś ). Nie ma filmowego przeboju granego do znudzenia w stacjach radiowych. Nie ma wielomilionowych gaż dla celebrytów ( dziś trudno o aktora ). A poza tym ta treść. Jakieś takie banalne. Gelsomina powinna być raczej facetem nieszczęsliwie zakochanym w Zampano, który skrywa swe homoseksualne skłonności przed światem i w sposób brutalny olewa swego przyjaciela.
Gdy nieszczęśliwie zakochany facet Gelsomina w obliczu klęski swego uczucia wyrusza w podróż do nieprzyjaznej Polski i tam ginie pod pałami Naszości  podczas marszu tęczowych, wówczas to Zampano postanawia, że już nigdy nie będzie skrywał swojego gejowstwa i pod pseudonimem Anna Grodzka startuje w wyborach do Sejmu RP szczęśliwie w zakończeniu uzyskując mandat posła. W roli Gelsominy najlepiej niech wystąpi Tom Cruise, zaś w roli Zampano ktoś z MMA. Reżyserem będzie oczywiście Ang Lee, dlatego że ma już doświadczenie w przekazywaniu treści o "tolerancji". Temat muzyczny w filmie wyśpiewa Lady Gaga. Tytuł filmu : Tajemnice z La Strady".
Świat wywrócony do góry nogami.
Wiem, narzekam. Ale jak tu nie narzekać.
To może plakat z filmu na pocieszenie. Z tego właściwego filmu.

środa, 5 września 2012

Punkt wyjścia

Gdzie zatem się znajdujemy? Jaki jest nasz punkt wyjścia, miejsce z którego ruszamy, by poznać życie i świat?
Ecce homo - gdziekolwiek jest, kimkolwiek jest, czymkolwiek się zajmuje - oto człowiek!
Oto wyszliśmy, by poznać nieznane. Lecz czyż nie wyruszyliśmy z nieznanego?
Czyż życie nasze jest snem okrutnym, który zniewala nas pętami lęków pchając ciągle w nieznane?
A może to tylko chwila, coś jak splunięcie, coś jak jeden oddech pośród wichru?
A może...
Zastanawianie się jest jak patrzenie w pustą ścianę.
No cóż, niektórzy nazywają to medytacją. Ponoć są mniej lękliwi.
Wolę cichą modlitwę. I swojego Anioła Stróża.
Z nieznanego w nieznane. Jak podróż liniami lotniczymi, które już dawno upadły, nie istnieją realnie.
Leciał tymi liniami chyba Van Gogh.
Leciał ponad polami pszenicy, na których kruki zajadliwie toczyły swe wewnętrzne boje.
Krążył podziwiając matkę naturę, widząc niezmierzone połacie barw tego padołu.


Jakiś kretyn nazwał Van Gogha daltonistą.
Wyczytałem w jakimś kretyńskim portalu.
Olejmy to.
Wędrujmy po polach, nie bójmy się kruków.

wtorek, 4 września 2012

A więc... wędrówkę czas zacząć!

Gdy wokoło tak wszystko cukierkowo mdlące, a zarazem śmieszne poprzez swoją plastikową oprawę, są momenty, kiedy mamy ochotę po prostu wstać i wyjść. I choć skojarzenia do doskonale odegranej przez Pana Zdzisława Maklakiewicza sceny z kultowego filmu "Rejs" są tu jak najbardziej na miejscu, to jednak zamiarem moim Drogi Internauto nie jest wcale abyś uciekał przed moimi zamieszczanymi tutaj wywodami gdzie pieprz i wanilia rosną. Chcę byś szedł, byś brnął wraz ze mną w świat, który poniekąd może i zapomniany już jest, ale jest światem, który, czy się to komuś podoba czy nie, ukształtował ludzkość taką jaką ona dziś jest. Nie lubimy wracać do korzeni. Nie kochamy spoglądać wstecz. Czujemy wstęt przed melancholijnymi wspominkami. Ale to, co już było, pozwala nam właśnie zrozumieć nasze globalne "tu i teraz". Nie ma bowiem skutku bez przyczyny. Kultura, sztuka, sport, praca mas i wysiłek jednostek, czasy pokoju i okrutnych wojen. Wiele momentów, do których warto wrócić, choćby tylko na chwilę. Wiele rzeczy wynikłych z przypadku. Wiele powiązań, bez których prawdopodobnie cywilizacja utkwiłaby wysoko w koronach drzew. Chcę, abyśmy ruszyli w drogę. Razem. Abyśmy przeszli ścieżkami, które mogą nas wiele nauczyć. I dać wiele radości. I wiele zadumy zarazem. Zapraszam.
Nowe technologie zbliżają nas coraz bardziej. A i o informację łatwiej niż kiedykolwiek. Dla nas to dobrze. Wykorzystamy zdobycze techniki, by wędrować przez życie i świat.
Wspomniałem "Rejs". Jedną z najlepszych scen.
Ktoś umieścił.
Oto link: http://www.youtube.com/watch?feature=player_detailpage&v=Z9VQ089v9VQ