środa, 31 października 2012

Moonchild (The Dream And The Illusion)

Zespół King Crimson wspominałem już wcześniej. Dzisiaj jednak posłużę się tą wspaniałą grupą w innym celu. W końcu każda wędrówka musi mieć czas na odpoczynek, na spokojny, nie zmącony sen poprzedzony chwilą kojącego relaksu. Moonchild z pierwszej płyty zespołu herbu Karmazynowego Króla, to kompozycja, która jak sięgam pamięcią zawsze wzbudzała we mnie uczucia mieszane: raz mnie zachwycała, innym razem doszczetnie irytowała, raz była cudownym ukojeniem, innym razem nużyła nie zrozumiałą formułą przekazu treści muzycznej. Dzisiaj patrzę na to inaczej. Przeszedłem po dolinach i wzgórzach, przemierzałem rzeki i jeziora - patrzę więc dziś oczami, słucham uszami i czuję duszą. To przychodzi chyba z wiekiem, podobnie jak i zrozumienie pewnych trudnych spraw.
Moonchild składa się z dwóch części, które rozdarte zostają w pewnym sensie w podtytule utworu. Pierwsza część to kołysanka. Spokojna, melodyjna, mająca ukoić zmysły i nastawić w rodzaj transu - snu. Druga część...no cóż, to ta dla wielu niezrozumiała część, marzenie senne, raz delikatne, innym razem banalnie przewrotne. Sunące po falach ciszy dźwięki płyną wraz z rozmazującym się obrazem poprzez naszą jaźń. Wyzwalają nasze wizje, nasze ukryte pragnienia, ukazują strzępy dni i zapomniane fragmenty życia, by przywołać marzenia i nadać im realny kształt. Gdy potem nagle wszystko znów gaśnie, gdzieś ucieka, jakby kropelki naszego potu zalewały nam nasze nocne bezpieczeństwo. A potem znów cisza, i delikatność ciszy. I pojedyńcze odgłosy zapomnianych dawno spraw, przywołanych w codziennym śnie. A cisza panuje i uspokaja. I nadchodzi odprężenie - spokojny, czysty sen...


środa, 24 października 2012

Thin Lizzy

Dla mnie zespół Thin Lizzy, pomimo tego, że nie wyróżnia się jakościowo w sposób wyrazisty ponad innych wykonawców sceny hard-rock lat 70-tych ubiegłego wieku, miał zawsze znaczenie szczególne. Uwielbiałem te melodyczne linie gitarowe, grane często unisono, zachwycały mnie uderzenia basu, nieco tłumione w magnetofonach marki Kasprzak, ale gdy człowiek się wsłuchał to czuł głębię wychodzącą z instrumentu trzymanego w rękach przez lidera kapeli Phila Lynotta. Lubiłem szczególnie to, że większość utworów, choć nader często wywodzących się z charakteru bluesa, potrafiła wzbudzać we mnie, młodym  wówczas słuchaczu, automatyczne skupienie, które wciskało mi w głowę usłyszaną melodię na zawsze. Dla tego zespołu to bardzo ważne, no bo przecież nie jest to sztuka przez wielkie S, jednakowoż jest to muzyka, która potrafi zrelaksować, ucieszyć, dać nadzieję czy otuchę. No a w muzyce popularnej głównie powinno o to chodzić, o wzbudzanie emocji, które kojarzą się zdecydowanie pozytywnie, a muzyka tej irlandzkiej kapeli taka właśnie była. Radowała moją duszę nawet wtedy, gdy był to smutny blues Still In Love With You, czy też  zaaranżowany z piosenki ludowej Whisky In The Jar spopularyzowany po wielu latach przez zespół Metallica. Czy muzykę zespołu można jakoś zaszufladkować? Chyba nie, dlatego że mieszanina różnorakich stylizacji kotłowała szczególną formę przekazu muzycznego, chociaż taki misz-masz nie był obcy kapelom z przełomu lat 70 i 80. Wspomniana baza bluesowa, trochę mocniejsze gitarowe riffy ewoluujące z hard rocka w kierunku heavy metalu, ale też tradycyjny pop music, czy nawet gitarowa ballada - to wszystko tam było, cudowne, nie przesłodzone, miłe dla ucha, choć nie wybitne. Ale kocham tę muzykę po dziś dzień. Ona naprawdę potrafi cieszyć. Whisky In the Jar, Showdown, The Boys Are Back In Town, Bad Reputation, Jailbreak, Rosalie, Emerald, Waiting For An Alibi, Sarah, Still In Love With You, Dedication - tytuły można mnożyć, a wszystkie te melodie wkręcają się w pamięć. Gdy po wielu latach nie słyszac utworu Sarah, usłyszałem go gdzieś w jakiejś stacji radiowej, potrafiłem odtworzyć w głowie każdy dźwięk tej kompozycji. Bo to taka miła piosnka, która w te dziwnie depresyjne jesienne dni może być niezłą odskocznią od myśli parszywych i złych. Posłuchajmy i nacieszmy się tą muzyką.

środa, 17 października 2012

Wichrowe Wzgórza

Kiedy Emily Brontë opublikowała w 1847 roku pod pseudonimem Ellis Bell swoją jedyną powieść zatytułowaną Wichrowe Wzgórza, pojęcia zapewne nie miała, że stworzyła dzieło literatury, które ze względu na opowiedzianą w nim historię miłości niespełnionej przejdzie do klasyki. Ta z pozoru niebarwna historia poprzez to , w jaki sposób została opowiedziana, stała się z czasem arcydziełem literatury światowej. Wielość jej przekładów, a także adaptacji filmowych, świadczy dobitnie o tym, z jakiego kalibru dziełem mamy do czynienia.

Jest to opowieść od początku opowiedziana w duchu gotyckiego klimatu. Dwie posiadłości głównych bohaterów powieści: Wichrowe Wzgórza i Drozdowe Gniazdo, oddzielone od siebie zdawać by się mogło bezkresem wrzosowisk, które swoją najpiękniejszą barwę osiągają wczesną jesienią, są jakby obrazem światów zapomnianych, przez ludzi i Boga, posadowionych na onirycznych połaciach Yorkshire. Ten typowy dla wyspiarzy klimat, ten senny charakter niektórych głównych bohaterów, ta z pozoru nic nie znacząca opowieść o dziwnej, a zarazem dzikiej miłości Heathcliffa do Katarzyny. Miłość, jak już wspomniałem wyżej nie spełniona, aczkolwiek nie oznacza to, że nie odwzajemniona. Heathcliff był znajdą, cygańskim dzieckiem przygarniętym przez Earnshawa, ojca kapryśnej Katarzyny. Początkowa niechęć dziewczyny wobec Heathcliffa, z czasem zmienia się w ogromną przyjaźń. przepełnioną uczuciem. Ale świat na zewnątrz dla młodej Katarzyny wydaje się być bardziej atrakcyjny. Proza życia stworzy wówczas nowe, bardzo pogmatwane drogi, które już na zawsze połączą losy rodziny Earnshawów z rodziną Lintonów z sąsiedniego Drozdowego Gniazda. Odrzucony i zdruzgotany Heathcliff postanawia wyjechać, lecz wraca po trzech latach z zamiarem zemsty na obu rodach. Następnie losy bohaterów oplatane zostają pasmami kłótni, intryg i  śmierci. Sama śmierć jest dla mieszkańców oczywistością, nieuniknionym następstwem cyklu zdarzeń, czymś co się zdarza. Heathcliff, dla którego celem nadrzędnym już po śmierci swej ukochanej Katarzyny, stało się pozyskać Drozdowe Gniazdo, zapewne z powodu swych życiowych porażek nie chce lub nie umie stać się kimś innym, kimś przyjaznym dla świata zewnętrznego. Zamyka się w swojej obsesyjnej miłości posuwając się nawet do przekupienia grabarza, by ten pokazał mu martwe ciało Katarzyny. Wierzy w jej wszechobecność, czuje jej oddech w każdym powiewie wiatru, jej głos w każdej kołatającej kropli deszczu. Nie potrafi za to posiąść ludzkich odruchów najpierw wobec swej żony, siostry Lintona, a po wielu latach także wobec własnego syna. Jego nieokiełznana natury wypycha go poza konwenans czasów, w których żył, stawiając go na równi z nieobliczalną siłą natury. Tragedia wzmagana tragedią nie może pozostawiać złudzeń. Okrutny świat nie wart jest żadnych starań, gdyż to co nieuniknione czai się w demonicznym obłędzie jednostek. Poniewierany jako dziecko Heathcliff nie zamyka cyklu zła, lecz go kontynuuje. Dzieje się tak często i pewnie dlatego zło potrafi znaleźć sobie zawsze eter dla własnej bytności. Ale czy tak naprawdę Heathcliff był zły? Czy nie było może tak, że to obrzydliwe otoczenie hodowało sobie swojego własnego kata na przyszłość?

Heathcliff to postać na pewno wyrazista. Ale też taka, której bliższe zdefiniowanie może być znacznie utrudnione. Czy można mu współczuć? Pewnie tak, ale nie należy go w żaden sposób usprawiedliwiać. A Katarzyna? Jej trochę niefrasobliwy a zarazem dręczący charakter można też uznać za zalążek późniejszych tragedii.  Emily Brontë ukazała w swej powieści postacie trochę przerysowane, ale utrzymała je w duchu czasów, w jakich żyła. Stojące wobec ostateczności, a niekiedy w opozycji do niej, walczące z wyrokami opatrzności, jak Heathcliff ocierający się niemal o nekrofilię. Ta walka, a zarazem daremna próba pokonania ogromu natury, przywołuje na myśl tych wielkich romantycznych buntowników, te postacie, które swoją postawą kształtowały bradziej duchową wizję świata, wyjętą z ram oświeceniowych pseudorealistów.

W 1978 roku debiutująca wówczas Kate Bush wykonała utwór zatytułowany Wuthering Heights, będący muzyczną ilustracją słynnej powieści. W 1992 roku natomiast miał premierę film z Juliette Binoche i Ralphem Fiennesem w rolach głównych będący adaptacją dzieła. Poniżej teledysk stworzony z fragmentów tego filmu do muzyki Kate Bush.


sobota, 13 października 2012

Pascha

Ian Curtis z zespołu Joy Division był zapewne postacią tragiczną, to nie ulega najmniejszej wątpliwości. Ale wsłuchując się po latach w twórczość tej pochodzącej z Manchesteru formacji uznać należałoby również, że był postacią magiczną. Tragizm i magia, które przeplatają się poprzez bądź co bądź krótkie życie frontmana post-punkowego zespołu, dzisiaj w dobie popkulturowego chaosu, nie mogą być atrakcyjne. Mimo to zespół Joy Division ciągle na nowo odnajduje grono nowych słuchaczy, pędzących po ciemnych zakamarkach wraz z jej wokalistą.

Zespół nagrał zaledwie dwa krążki zawierające premierowe materiały : Unknown Pleasure z 1979 roku oraz Closer wydany w 1980 roku już po samobójczej śmierci Iana Curtisa. To właśnie ta druga płyta urzekła mnie swą niebagatelną wyrazistością jak na ten styl muzyki. Nagrana bardzo skromnymi środkami, czasami prosta w swej konstrukcji jak cep, a mimo to hipnotyczna, zatrzymująca myśli, skłaniająca do refleksji...magiczna i tragiczna. Przewijający się poprzez twórczość zespołu motyw alienacji, a także przemijania wzbogaca przekaz muzyczny tworzony tak niebogatym przecież warsztatem. Na płycie Closer jest jeden utwór bardzo szczególny, traktujący o coraz to większym zagubieniu w życiu, o postawieniu stopy na krawędzi własnych doświadczeń i zagubieniu poczucia bezpieczeństwa w otaczającym podmiot świecie. To kompozycja Passover (Pascha). "Wiedziałem, że kryzys nadejdzie i zniszczy moją równowagę, krążąc w niespokojnym zwątpieniu, zastanawiam się nad następnym krokiem" - śpiewa bohater utworu głosem Curtisa. Dla fanów kapeli tekst jest jakby spisaną autobiografią autora, przesłaniem cienia, który poszukuje dla siebie miejsca, ale wie, że dopadają go jego własne lęki, przed którymi nie potrafi, a w pewnym sensie też nie chce się skryć. Czy walczyć z samym sobą? Upływ czasu podpowiada, że nie ma to najmniejszego sensu, a każda następna chwila jest tym samym marnym spojrzeniem wstecz, nic nie wyjaśniającym. Ciągłe zastanawianie się co dalej jest aktem represyjnym dla bohatera, więc tkwi bez ruchu nie wiedząc, czy nastąpi moment przełamania. W tle nadchodzącego zwątpienia czai się bowiem następne i następne i następne.
Utwór mógł być swoistym preludium do tragedii jaka miała miejsce 18 maja 1980. Samobójcza śmierć Iana Curtisa przez powieszenie mogłaby być odpowiedzią na pytania stawiane przez wokalistę na płycie Closer. Ale czy wartość przekazu musi mieć swój tragiczny wydźwięk, ażeby została dostrzeżona?
Po wielu latach do utworu Passover powrócił polski zespół Pustki. Do na nowo zaaranżowanej muzyki napisano Polski tekst, mający oddać tamten klimat. Myślę, że udało się to znakomicie, choć pierwowzór pozostaje nadal perełką pośród mrocznych klimatów.

czwartek, 11 października 2012

Mali ludzie w żółtych płaszczach



Wędrować nie jest łatwo. Przeżywać wzloty i upadki, euforyczne uniesienia i rozczarowania, słowa otuchy i słowa wbijające ciernie w skronie. Każda droga owiana jest u jej początku tajemnicą. Potem karty się odkrywają, a gdy zrozumiemy jej bieg i zaczniemy widzieć jej koniec - wtedy stajemy na rozdrożu, by znów wybrać nową ścieżkę. I tak bez końca.
W dopiero co wzrastającym tym nam współczesnym XXI wieku niewiele  jest takich obrazów filmowych, które robiłyby na mnie jakieś szczególnie piorunujące wrażenie. Gdy pierwszy raz, a było to z mała około 10 lat temu, zasiadałem by obejrzeć nowy wówczas film z udziałem pana Anthony'ego Hopkinsa zatytułowany Kraina wiecznego szczęścia, nie mając absolutnie pojęcia co do treści filmu, oczekiwałem raczej jakiejś ckliwej historii osadzonej w bliżej nieokreślonych ramach czasowych, zawalonej nadmiarem hipnotyczno-nostalgicznych miłosnych złudzeń. Nie wiedzieć czemu takie przeświadczenie we mnie urosło, choć zazwyczaj sir A. Hopkins w produkcjach takich występuje nader rzadko. Ku mojemu absolutnemu zdziwieniu pierwsze minuty filmu przynosiły zgoła odmienny klimat, chociaż również otoczony nostalgicznymi wspomnieniami z dzieciństwa ze współbrzmiącą z obrazem piękną i klimatyczną muzyką Mychaela Danna. Film o podróży w czasie, do miejsc i czasów, które z pamięci głównego bohatera nie umknęły nigdy, ale które jak sam to przyznaje w końcowych scenach filmu, nie były mu przeszkodą w każdej następnej chwili jego życia. Bohaterem jest Robert Garfield wracający po wielu latach do swej rodzinnej miejscowości na pogrzeb przyjaciela. Wówczas też dowiaduje się o śmierci swojej sympatii z dzieciństwa. Rozpoczyna się retrospekcja ukazująca dziwne i niezrozumiałe wydarzenia  jakie miały miejsce za sprawą sublokatora małego Roberta, pana Teda Brautigana (w tej właśnie roli rewelacyjny Anthony Hopkins). Otóż Ted posiadał niezwykłe właściwości, które pozwalały mu na wybieganie jaźnią w przyszłość, czy wręcz odczytywanie jej. Jego inność intrygowała nie tylko małego Boba, ale również FBI, które z całą sobie dobrze znaną perfekcją zaciekle ścigało wiekowego już Brautigana. Osadzona w początkach lat 60-ych historia ukazuje przede wszystkim moc więzi jaka wytwarza się między wychowywanym tylko przez matkę małym chłopcem, a starszym panem, dla którego życie okazywało nieraz swą nieprzyjazną stronę. Mimo to przekazuje on swojemu małemu przyjacielowi wartości, które ten będzie odtąd wyznawał przez wszystkie następne lata swojego życia. "Nauczyłem się nie bać przyszłości (...) odtąd nie przegapiłem ani minuty" - mówi głosem Davida Morse'a w końcowej scenie filmu główny bohater. On stający w obliczu przemijania, rozmawiający z córką swej dawnej młodzieńczej miłości, wie, że przez życie trzeba trwać mimo wszystko, by iść, by dojść, by zrozumieć i nigdy nie żałować. Nie żałowałem również ja. Nie żałowałem, że obejrzałem ten rewelacyjny film, i że zetknąłem się z tą historią. Historią, która w orginale nosi tytuł Hearts Of Atlantis  i jest adaptacją opowiadania Stephena Kinga pt. Mali ludzie w żółtych płaszczach, z tomu autora z 1999 roku zatytułowanego właśnie Serca Atlantydów. Po obejrzeniu filmu zatopiłem się jeszcze raz w tej historii, teraz jednak na kartach wspomnianej książki. Historii świetnie opowiedzianej jak to u pana Kinga, a zarazem dającej wiele frajdy z obcowania ze słowem. Niedawno miałem okazję po raz kolejny obejrzeć ten rewelacyjny obraz. Warto tu wspomnieć, że był on dedykowany polskiemu operatorowi, panu Piotrowi Sobocińskiemu, który zmarł niebawem po zakończeniu zdjęć. Cały film bez trudu można odnaleźć w sieci. Tutaj tylko trailer, mała próbka klimatu...
Wspomniałem też wyżej o nadzwyczajnej i urzekającej muzyce z tego filmu. Poniżej mała jej próbka, fragment z końcowych scen, klimatyczny, powiewny, nostalgiczny, rzecz którą można pokochać.

wtorek, 9 października 2012

Gdy rozum śpi...

Od dziecka fascynował mnie świat "wariatów". Czułem, że w świecie tak szarym i sponiewieranym przez frazeologię wytwarzaną pomiędzy jednym a drugim plenum partii, ci tak powszechnie nazywani odmieńcami czy nawet właśnie wariatami ludzie mogą do życia wnosić rzeczy wartościowe i naładowane przekazem innym, aniżeli kolejne wydanie Dziennika Telewizyjnego. Ale to był PRL. Lata 80-te. A dziś? Nowa Polska. III, potem IV, a potem znów III RP, i co? I, za przeproszeniem, dupa blada, nadal nic. Szarość, frazesy, puste przekazy, sponiewieranie intelektualne odbiorców, maziowata medialna papka, wielki brat, masa idoli, tańczące celebrytki i zapijaczeni politykierzy (nazwać Kwaśniewskiego politykiem to tak jak dać w pysk pomnikowi Piłsudskiego). Świat otumaniony milionami kolorów, a jednocześnie bezbarwny jak szary papier toaletowy (taka mniej udana przenośnia). I nie jest to wina tylko świata, tak ogłupionego, że aż nieświadomego swojej własnej naiwnej głupoty, że w sztuce przekaz kojarzy się tylko z genialnie wytwarzanymi pierdołami. Wina tkwi w odbiorcach, i dziś, i wtedy, choć przecież pamiętać należy o tym, że taki choćby Zbigniew Herbert nie miał takich możliwości przekazywania swojej sztuki jak chociażby dziś Lady Gaga , która bądź co bądź sztuki nie przekazuje, tylko jakieś roznegliżowane pomyje. Świat sztuki stał się w wieku XX światem kultu trendów, zawładnęły nim mody i uliczne upodobania. Nie mówię tutaj, że nigdy wcześniej tak się nie działo, zawsze istniały gusta i guściki. Ale to właśnie XX wiek zaczął sztukę traktować jak przemysł stalowy, gdzie nadprodukcja i zwiększanie sprzedaży tak realnie poczęto kojarzyć z absolutnym sukcesem. Na szczęście zawsze istnieli wariaci...
Ludzie dziwni, choć może w większości przypadków nie szaleni. Ale dla swoich światów tak bardzo odrealnieni. Wyalienowani. Niezrozumiani. Tworzyli dzieła sztuki, które jednych bulwersowały, innych doprowadzały na granicę rozpaczy, a dla jeszcze innych nie wnosiły nic godnego uwagi. Często przepadały, bez echa, bez słów uznania lub pogardy. Jak obrazy Modiglianiego, które dopiero po jego śmierci zaistniały w świecie. Jak dziwny spontaniczny ekspresjonizm Jacksona Pollocka, zalany jego alkoholizmem, potem wielokrotnie powielany w sztuce popularnej. Idea, kreacja - przepadałyby, gdyby nie ci nieliczni, dla których  dziwność okazywała się miarą atrakcyjności. Oczywiście dziwność odziana płaszczem talentu - o tym zapominać nie należy.
Pollock
Oderwanie od rzeczywistości może być atrakcyjne, zwłaszcza w czasach, gdy ta rzeczywistość jest tak naprawdę warta tyle, ile popłuczyny z szalet miejskich. Skomercjalizowany współczesny świat serwuje nam poprzez różnorakie "autorytety" moc doznań i wrażeń, które uświadamiają nam jedynie, jakimi to wspaniałymi nabywcami towarów jesteśmy. Tak, dziś człowiek obcujący ze sztuką, to nie odbiorca, lecz nabywca. Wywiedziony z masy ogłupionych baranów osobnik, który wyda swoje ciężko zarabiane pieniądze na kupowanie kolejnej zgrabnie zaserwowanej melodyjki pani Lopez czy jakiejś innej Rihanny. Panie zaśpiewają oczywiście o miłości, ale tak trywializując ten temat, że aż ociekniemy potem, sądząc, że to  koszmar. Niestety to coś najzupełniej realnego. Sądzę, że te panie więcej poczyniły by dla sztuki, gdyby zwyczajnie milczały. Bo przecież cisza również potrafi być atrakcyjna.
John Cage - Dream
A tak nawiasem mówiąc, istnienie pierwiastka szaleństwa drzemie chyba w każdym z nas. Wybrane zdarzenia z naszego własnego życia stanowią o tym, jak postrzegają nas ludzie, czy jesteśmy dla nich atrakcyjni fizycznie czy duchowo, czy potrafią zrozumieć naszą mowę lub nasze postępowania. Strzępki zdarzeń wpisują nas w pewne ramy, od których uciec potem szalenie trudno. Określają one potem nasze bytowanie pośród znajomych, sąsiadów, wpisują nas w konwencje określane jako społeczne przyzwolenia na pewne reguły czy zdarzenia. Żeby być właściwie odczytywanym musimy mówić wszyscy unisono, bez wychodzenia przed szereg. Musimy na przykład oglądać i zachwycać się tymi samymi filmami produkowanymi przez telewizję TVN, musimy podziwiać te same często bzdurne instalacje, musimy słuchać takiej samej nadawanej przez stacje komercyjne muzyki, czytać te same książki, te właściwe oczywiście. Bo gdy nie zachwycamy się tym, czym celebryci to jesteśmy dziwni? Gorsi? A może wyznajemy nie te właściwe poglądy? Albo jesteśmy mało tolerancyjni, bo mówimy że coś jest mocno pedalskie? Prawda jest taka, że nawet świat sztuki zaczyna schodzić ze ścieżek wolności, którymi zawsze chodził. Włazi za to na jakieś tory politycznej poprawności, oferując nam pięknie zapakowane "lokowanie produktu". Że co? Że obok też mam reklamy? Ale żołądek też mam, powietrzem się nie nasycę. 
Dziwi mnie, że zapominamy na przykład o Stachurze, a wciskamy masom Dodę. Po co? Dla kogo? K...a, przecież to wyrób tzw. czekoladopodobny. Nie ma tam muzyki, nie ma treści, nie ma przekazu. Nad czym mam się zastanawiać słuchając jej piosenek, nad jej tyłkiem brylującym na scenie? Nie, dziękuję! Wolę wariatów. 
Francisco Goya tonął w marzeniach sennych, ale wiedział o tym doskonale. Poznawał swe bestie i doskonale je ukazywał. Mrok i szaleństwo ogarniało ludzkość zawsze. I niemal zawsze były to tematy tabu, budzące grozę i strach, nieatrakcyjne. Rodzące się w umysłach ludzi, którzy wkraczają na ścieżki swoich własnych słabości i podążają ku nieznanemu. Wyciszają swoje wewnętrzne wrzaski, lecz tam cały czas włażą obrzydliwe demony, pracując nad tym, by kreowały się arcydzieła sztuki, równie niezrozumiałe, co ich twórcy. Bo gdy rozum śpi, budzą się upiory. 
Goya - Gdy rozum śpi...

piątek, 5 października 2012

Proces

Wędrówka trwa, choć brniemy czasem ślepymi zaułkami. Wejdźmy przez bramę Stolicy, miasta bez nazwy i bez kształtu, szarego od podłego powietrza i mokrego od łez. Miasta, w którym mieszka Józef K.
Związany niemal całe życie z Pragą Franz Kafka rozpoczął pisanie powieści pt. Proces w 1914 roku, a więc w roku, w którym szaleństwo świata osiągnęło swoje apogeum po raz pierwszy. Choć zbliżająca się wojna światowa nie mogła mieć w żadnym razie jakiegoś bezpośredniego wpływu na twórczość pisarza, to jednak wyzierający z treści dzieła klimat totalitarnej surowości mógł sugerować, iż powstał on na bazie przemian cywilizacyjnych dziejących się głównie w Europie za sprawą militarnego konfilktu.  Upadały mocarstwa (Niemcy, Austro-Węgry), powstawały zbrodnicze systemy (Związek Sowiecki) - wszystko to w czasie, w którym Kafka pisał powieść. A pisał praktycznie do swojej śmierci w 1924, dzieła tak naprawdę nie kończąc. Jego śmierć w wieku zaledwie 40 lat przerwała kształtowanie utworu. Jak wynika to z jego biografii, Kafka nie planował wydawać Procesu, uważał bowiem tę powieść za niedokończoną i niekompletną, pomimo tego, że ostatecznie fabuła wydaje się być zamkniętą całością. Początkowo miał to być utwór traktujący o konflikcie między synem a ojcem, zawierający odniesienia do rzeczywistych konfliktów, jakie pisarz miał prowadzić z własnym ojcem. Temat dominacji jednej jednostki nad drugą rozwinął się jednak nieco, przechodząc w problem dominacji systemu nad jednostką. Systemu nie określonego, nie naznaczonego, skrytego pod płaszczem "dobra społecznego". To ewoluowanie treści przewodniej utworu mogło powstawać właśnie w odpowiedzi na zmieniający się dla Kafki świat. Choć i to tak naprawdę nie jest do końca pewne, albowiem absurdalny i oniryczny świat przedstawiony w powieści swoje już nie iluzoryczne ale rzeczywiste oblicze ukazał w sposób zdecydowany dopiero po śmierci autora pod postacią systemów: stalinowskiego i nazistowskiego.
Józef K. nie wyróżnia się niczym, ot taki sobie drobny urzędnik bankowy, codziennie w sposób motoryczny wykonujący swoją pracę i w sposób motoryczny żyjący. Józef K. jest jednym z milionów, dla niego świat ograniczony jest do ścian swojego pokoju i do swojego "chcenia" przeżywania dnia po dniu, bez zastanawiania się nad głębszym jego sensem. Mieszkaniec Stolicy budzi się pewnego dnia w tym swoim ułożonym bezsensie i zostaje aresztowany przez nieznanych urzędników, pomimo, że żadnego przestępstwa, w jego mniemaniu, nie zrobił. Zaczyna się batalia z własnymi myślami i ze światem, który w obliczu postawionych mu zarzutów staje się dla niego jeszcze bardziej nieprzyjazny. Ci, których Józef znał zaczynają traktować go w sposób wielce mu nieprzyjazny, staje się dla nich niewygodnym uczestnikiem "zbrodni", których nie popełnił. Sytuacja jak z koszmaru trwa, oskarżenia się mnożą, a nieudolne próby przekonywania o niewinności doprowadzają bohatera ku granicom psychicznej wytrzymałości. Osaczony przez niezrozumiały i niepewny dla niego świat, podąża w ślepy zaułek pogrążając się coraz bardziej. Mknie na oślep, choć powoli zaczyna rozumieć, że jego sytuacja jest beznadziejna. W rok od postawienia mu zarzutów dwaj urzędnicy-kaci zgładzają go ciosem w serce.
Człowiek zniewolony systemem. Człowiek zgładzony przez Cienie. Józef K. jest dziś alegorią tych mordowanych w totalitarnych katowniach milionów istnień ludzkich. Ale jest też alegorią tych zagubionych, zamkniętych dla świata jednostek, które nie chcąc się otworzyć, piszą dla siebie swe własne wyroki.
Dziś w dobie cyfrowego świata, gdzie każdy podgląda każdego, gdzie niewidzialni Wielcy Bracia kontrolują nasze prywatne podwórka w imię dobra ogółu, powoli przestaje nas dziwić los Józefa K. Dziś, pomimo że pozornie totalitaryzmy wymierają, to jednak bezgraniczna technologia może okazać się dla nas urzędnikiem-katem, i zaocznie skazać nas na niebyt, za winy niepopełnione. Dlatego tak ważne jest, abyśmy żyli z ludźmi i dla ludzi, byśmy nie obwarowywali się ścianą, która zamknie nas na świat i uniemożliwi nam ucieczkę z tej kloaki pełnej kłamstw i osobistych lęków. Wtedy razem będziemy mogli przejść przez rozmaite Procesy i bronić się przed plugawymi kłamstwami tworzonymi w imię nadrzędnych idei. W jedności przecież tkwi siła.

środa, 3 października 2012

Dyscyplina

Polska.Wiosna 1985 roku. Trwa epoka Jaruzelskiego. Dla dziesięciolatka, którym wtedy byłem, istniejący "ład" społeczny był mało atrakcyjnym tematem, cóż więc mogła mnie interesować jakaś pozbawiona najmniejszego sensu paplanina o konieczności naprawy trudnej sytuacji gospodarczej naszej socjalistycznej ojczyzny. Zresztą zaczynało powiewać NOWE. Od marca na czele Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego stał nie kto inny, tylko pamiętny człowiek z atlasem świata na głowie, czyli Michaił Gorbaczow. Pierestrojka tu, pierestrojka tam - gadają ciągle coś w Dzienniku Telewizyjnym ( to takie pradziadunio dzisiejszych Faktów w TVN, również wysoce zakłamana rozrywka ). Ale mnie wówczas bardziej interesowała piłka nożna. Boniek - to był ktoś, idol, bohater Polski w świecie, pierwszy po papieżu (Wałęsy nie liczę celowo, przykro mi, ale nie czuję z nim związków emocjonalnych). A poza tym gdzie on grał - w Juventusie, moim wówczas ulubionym, chyba właśnie z przyczyn pozasportowych, klubie piłkarskim. Zbliżał się finał Pucharu Mistrzów ( czegoś co po mocnym skomercjalizowaniu się stało się Ligą Mistrzów). Juventus ma grać z Liverpoolem. Jest 29 maja. Belgia, Bruksela, Stadion Heysel...
Telewizja Polska transmitowała to absurdalne wydarzenie. Ludzie poniewierani przez ludzi. Stado oślepłych kiboli angielskich i włoskich ścierało się na trybunach w sposób mało sportowy próbując udowadniać swoją wyższość nad przeciwnikiem. Nagle wynikł chaos. Rozpoczęcie meczu co chwila przesuwano. Napór tratowanego tłumu rozwala kilkumetrową ściankę, która pada na ludzi. Z trybun zaczęto znosić trupy. Stratowani ludzie przybyli na wielkie widowisko. Skończyli jak w rzeźni. Oszalały tłum nie miał już własnej woli, miał za to furię wzmaganą coraz to większą tragedią.
Nie wiadomo czemu pozwolono ten mecz rozegrać. 39 ciał znaczyło nic w obliczu strat materialnych organizatorów imprezy, czyli UEFA? Mój idol, Boniek zagrał rewelacyjnie. Juventus wygrał, ale wygrał co? Kawałek grawerowanego metalu? Sławę bożyszczy z czasów igrzysk starożytnych. Kto dziś pamięta styl tej gry? Mało kto pamięta wynik. Chociaż piłkarze zrobili swoją robotę, jak clowni w palącym się cyrku. Siedziałem zdumiony i patrzyłem na ten cholerny telewizor marki Neptun i ni w ząb nie mogłem nic z tego zrozumieć. Pamiętam jak dziś, że po całym tym zdarzeniu włączyłem do snu małe radyjko (rodzice przymykali trochę oko na moje późne przesłuchy dolnego UKF). Nie wiem co to za audycja była, ani w którym programie Polskiego Radia, ale pamiętam ten utwór. Po całym chaosie, który widziałem przed chwilą to coś co wbijało nogi w fundament i nakazywało stać i słuchać. Dźwięk po dźwięku budowała się pewna struktura, która mając tendencję wznoszącą na myśl przywoływała pracę robotników na budowie, ale taką sumienną, ułożoną, czystą, nieskalaną. Jeszcze chwilę temu oglądałem coś, co rozwalało mój mały światopogląd w strzępy, teraz słucham czegoś, co nakazuje mi przyjąć czysto-reprezentacyjną postawę, jak na niedawnym pochodzie 1 majowym, jakby ktoś nagrał to na polecenie I sekretarza Jaruzelskiego i kazał komunę nie grzebać, lecz pielęgnować. Ale nagle pośród tych ułożonych równomiernie dźwięków zrozumiałem, że ich istotą nie jest świat na zewnątrz, że one istnieją same dla siebie, tworząc swój regularny, nieskalany i perfekcyjny świat. Te dźwięki mogą przywoływać w myślach prawidła ułożonej wedle boskiego planu natury, mogą też kojarzyć się z pędzącą lokomotywą Orient Expressu, podążającą po swoje wagony... Ale nie, chromolić skojarzenia, przecież to tylko dźwięki gitar i perkusji. Idealnie spasowane, zgrane, współbrzmiące, może lekko amelodyczne i napastliwe w swej piskliwej tonacji. Wybrzmiały. Idealnie, bez uszczerbku, bez śmierci. Wówczas zrozumiałem dualizm świata, z jednej strony absolutny nieład dążący ku granicom człowieczeństwa, z drugiej zaś pewne ścieżki wymykające się z tego nieładu i dążące ku wyjściu na piękny i wspaniały, wyidealizowany świat. Z chaosu ku wyjściu - filozofia twórczości zespołu King Crimson. Tym zasłyszanym po piłkarskiej tragedii utworem był Discipline, z płyty o tym samym tytule. I choć nie jest to może najważniejszy, czy może nawet najpiękniejszy utwór tego bandu, to jednak jest pewnym muzycznym ewenementem, którego zrozumienie może pozwolić na pogłębienie wartościowania tego cholernego świata. Poniżej film stworzony przez kogoś do tejże muzyki. Mechaniczna iluzja ma swój bieg, lecz czy jest tą jedyną i słuszną drogą? Może być piękna, może być różnoraka, ale czy w ostatniej nucie nie zdaży jej się przypadkiem umknąć znów w chaos? Może nie w tej kompozycji, ale w innej. A potem świat znów ujrzy swoje następne Heysel...
King Crimson - Discipline