czwartek, 11 października 2012

Mali ludzie w żółtych płaszczach



Wędrować nie jest łatwo. Przeżywać wzloty i upadki, euforyczne uniesienia i rozczarowania, słowa otuchy i słowa wbijające ciernie w skronie. Każda droga owiana jest u jej początku tajemnicą. Potem karty się odkrywają, a gdy zrozumiemy jej bieg i zaczniemy widzieć jej koniec - wtedy stajemy na rozdrożu, by znów wybrać nową ścieżkę. I tak bez końca.
W dopiero co wzrastającym tym nam współczesnym XXI wieku niewiele  jest takich obrazów filmowych, które robiłyby na mnie jakieś szczególnie piorunujące wrażenie. Gdy pierwszy raz, a było to z mała około 10 lat temu, zasiadałem by obejrzeć nowy wówczas film z udziałem pana Anthony'ego Hopkinsa zatytułowany Kraina wiecznego szczęścia, nie mając absolutnie pojęcia co do treści filmu, oczekiwałem raczej jakiejś ckliwej historii osadzonej w bliżej nieokreślonych ramach czasowych, zawalonej nadmiarem hipnotyczno-nostalgicznych miłosnych złudzeń. Nie wiedzieć czemu takie przeświadczenie we mnie urosło, choć zazwyczaj sir A. Hopkins w produkcjach takich występuje nader rzadko. Ku mojemu absolutnemu zdziwieniu pierwsze minuty filmu przynosiły zgoła odmienny klimat, chociaż również otoczony nostalgicznymi wspomnieniami z dzieciństwa ze współbrzmiącą z obrazem piękną i klimatyczną muzyką Mychaela Danna. Film o podróży w czasie, do miejsc i czasów, które z pamięci głównego bohatera nie umknęły nigdy, ale które jak sam to przyznaje w końcowych scenach filmu, nie były mu przeszkodą w każdej następnej chwili jego życia. Bohaterem jest Robert Garfield wracający po wielu latach do swej rodzinnej miejscowości na pogrzeb przyjaciela. Wówczas też dowiaduje się o śmierci swojej sympatii z dzieciństwa. Rozpoczyna się retrospekcja ukazująca dziwne i niezrozumiałe wydarzenia  jakie miały miejsce za sprawą sublokatora małego Roberta, pana Teda Brautigana (w tej właśnie roli rewelacyjny Anthony Hopkins). Otóż Ted posiadał niezwykłe właściwości, które pozwalały mu na wybieganie jaźnią w przyszłość, czy wręcz odczytywanie jej. Jego inność intrygowała nie tylko małego Boba, ale również FBI, które z całą sobie dobrze znaną perfekcją zaciekle ścigało wiekowego już Brautigana. Osadzona w początkach lat 60-ych historia ukazuje przede wszystkim moc więzi jaka wytwarza się między wychowywanym tylko przez matkę małym chłopcem, a starszym panem, dla którego życie okazywało nieraz swą nieprzyjazną stronę. Mimo to przekazuje on swojemu małemu przyjacielowi wartości, które ten będzie odtąd wyznawał przez wszystkie następne lata swojego życia. "Nauczyłem się nie bać przyszłości (...) odtąd nie przegapiłem ani minuty" - mówi głosem Davida Morse'a w końcowej scenie filmu główny bohater. On stający w obliczu przemijania, rozmawiający z córką swej dawnej młodzieńczej miłości, wie, że przez życie trzeba trwać mimo wszystko, by iść, by dojść, by zrozumieć i nigdy nie żałować. Nie żałowałem również ja. Nie żałowałem, że obejrzałem ten rewelacyjny film, i że zetknąłem się z tą historią. Historią, która w orginale nosi tytuł Hearts Of Atlantis  i jest adaptacją opowiadania Stephena Kinga pt. Mali ludzie w żółtych płaszczach, z tomu autora z 1999 roku zatytułowanego właśnie Serca Atlantydów. Po obejrzeniu filmu zatopiłem się jeszcze raz w tej historii, teraz jednak na kartach wspomnianej książki. Historii świetnie opowiedzianej jak to u pana Kinga, a zarazem dającej wiele frajdy z obcowania ze słowem. Niedawno miałem okazję po raz kolejny obejrzeć ten rewelacyjny obraz. Warto tu wspomnieć, że był on dedykowany polskiemu operatorowi, panu Piotrowi Sobocińskiemu, który zmarł niebawem po zakończeniu zdjęć. Cały film bez trudu można odnaleźć w sieci. Tutaj tylko trailer, mała próbka klimatu...
Wspomniałem też wyżej o nadzwyczajnej i urzekającej muzyce z tego filmu. Poniżej mała jej próbka, fragment z końcowych scen, klimatyczny, powiewny, nostalgiczny, rzecz którą można pokochać.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz