środa, 13 lutego 2013

Wędrując na wielbłądzie


Delikatny powiew, a w zasadzie mruczenie, introwertycznych dźwięków wydobywanych z gitary - to obraz (wspomnienie) pewnej kompozycji, która otwarła moją miłość do zespołu Camel. Kompozycji złożonej z wielu drobnych elementów stanowiących spójną całość. Wspomnienie opowieści, która nuta po nucie kreśli obrazy, jakby ilustracje wyjęte wprost z kart książki. The Snow Goose, bo o tej kompozycji mowa, było czymś, co wbijając mnie w ziemię, uświadomiło mi zarazem, że ta tak zwana muzyka popularna może być nośnikiem bardzo istotnych doznań artystycznych, że wcale nie musi kojarzyć się z punkową rewoltą czy metalowym soundem. Nie znałem wcześniej zespołu Camel, nie słyszałem nic innego, jak właśnie tę puszczoną przez Piotra Kaczkowskiego w audycji Mini-Max płytę z 1975 roku. Z każdym słyszanym dźwiękiem narastała moja ciekawość, z każdą następną minutą miałem ochotę na więcej i więcej. Ale to była II połowa lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku i o więcej trzeba było niestety mocno się starać. Nagrana na przenośnym kasetowcu suita The Snow Goose przez kilka lat była w zasadzie jedyną pozycją, jaką udało mi się posiąść z bogatej kolecji tej brytyjskiej grupy. A paradoksem tej sytuacji było też to, że grupa Camel nagrała w 1984 inny wielki swój album - Stationery Travelller o którym nie wiedziałem wówczas absolutnie nic. Być może gdzieś w radio ówczesnym pobrzmiewały tak pożądane przeze mnie dźwięki, lecz dla mnie młodego wówczas chłopaka były zupełnie obce, nieznane,nierozpoznane. Dziś w dobie wszędobylskiej wymiany informacji wystarczy wpisać w wyszukiwarkę odpowiednie hasło, by uzyskać dostęp nie tylko do samej informacji, ale także do nagrań czy filmów. Ale wówczas... wówczas trzeba było cierpliwie czekać, aż Panowie Kaczkowski, Szachowski czy Beksiński wrzucą w polski eter kawał solidnego muzycznego świata. Więc czekałem, aż któregoś pięknego dla mnie dnia wreszcie się doczekałem. Pressure Points otwierający płytę Stationary Traveller sprawił tak naprawdę, że zmieniło się moje podejście do cudownego instrumentu jakim niewątpliwie jest gitara. Magia dźwięków powalała na kolana i wprawiała w drżenie wszelkie zmysły. I choć pozostałe kompozycje tchnione były z lekka duchem lat 80-tych i prózno by w nich szukać choćby cienia wspomnianej powyżej suity The Snow Goose , to jednak słuchanie ich dawało poczucie pewnego estetycznego zaspokojenia. Pośród zwyczajnych popowych kawałków zagranych z absolutną perfekcją znajdowała się też jedna kompozycja, która do dziś jest moim muzycznym credo. To utwór tytułowy Stationary Traveller będący perłą lśniącą najjaśniej chyba w dorobku grupy, która tych pereł miała przecież całkiem sporo. I choć dziś utwór ten kojarzy się wielu głównie z tego, że był ostatnim puszczonym w radio nagraniem w audycji pożegnalnej Tomasza Beksińskiego, to jednak dla mnie jest przede wszystkim piękną, mocno ilustracyjną podróżą w świat stworzony ręką Andy Latimera i spółki. Zresztą posłuchajcie sami.


Wspominałem wyżej o The Snow Goose, który zachwycił mnie na tyle, że zostałem ogromnym fanem muzyki Latimera i jego kolegów z zespołu Camel. I warto też posłuchać fragmentu tego ilustracyjnego utworu: