sobota, 15 września 2012

Persefona

Zespół DEAD CAN DANCE wydał nową płytę. Długo oczekiwaną. Jej tytuł : Anastasis.
25 lat temu, prawdopodobnie w audycji "Wieczór płytowy" w radiowej 2, któryś z Tomaszów : Szachowski lub Beksiński, nadawał płytę "Within the Realm of a Dying Sun". Miałem 12 lat i dość abstrakcyjne pojęcie o otaczającej mnie rzeczywistości. Ale zawsze pochłaniała mnie muzyka. Chłonąłem dźwięki zewsząd i z wielu gatunków, wszystko co do mnie wówczas docierało, teraz po latach wraca. Odsłuchując nową płytę Dead Can Dance uświadomiłem sobie, że to właśnie ćwierć wieku minęło od dnia, gdy po raz pierwszy dane mi było zetknąć się z twórczością tego zespołu. I potem ta muzyka była już ze mną zawsze. Bo gdy chodzi o zadumę i chwilę refleksji nie ma nic bardziej trafnego, aniżeli dzieła w rodzaju "The Host of Seraphim".
"Within..." było już czwartym albumem w dorobku zespołu, ale to właśnie ta płyta jest dla mnie początkiem fascynacji zespołem australijsko-brytyjskim. Pierwsze dźwięki na płycie to "Anywhere Out Of The World", jakby wezwanie na jakąś ceremonię. Pamiętam jak powolny rytm zaintrygował moją wrażliwość muzyczną i kazał czekać co będzie dalej. A dalej było już tylko lepiej. Przy "Windfall" czułem, że siedzę na jakimś nabrzeżu i w oczekiwaniu na wschód spoglądam w rozwiane na falach światła latarni morskiej. "In The Wake Of Adversity" owiane jest jakąś tajemnicą, zupełnie jakby skradała się niepewność gdzieś po wiktoriańskich korytarzach. "Xavier" przenosi nas gdzieś na XV wieczny dwór pośród chłodne oblicza jego murów i opowiada o wędrówce ku przeznaczeniu. Początek "Dawn Of The Iconoglast" jest jakby zaproszeniem do rycerskiego boju i wtedy... i wtedy pojawia się ona: Lisa Gerrard. W swoim wymyślonym języku wyśpiewuje kolejne frazy przerażenia. "Cantara" uspokaja, lecz swym stopniowo przyspieszanym rytmem namawia nas do wędrówki. "Summoning Of The Muse" zabiera nas dalej, jakby pokazywało wszelkie kręte drogi ludzkiej egzystencji i znów przypominało o przeznaczeniu. I wtedy ono właśnie przychodzi, w tajemniczej, a zarazem zmysłowo przepięknej kompozycji "Persephone (the Gathering of Flowers)". Persefona - bogini podziemnego świata, opiekunka dusz zmarłych, małżonka Hadesa.
Wymyślony język Lisy Gerrard nie przeszkadza w zrozumieniu tego przekazu. Myślę, że raczej pomaga zrozumieć jego istotę. Z podziemi leje się żal i smutek, ale jego źródło nie jest tam, jest tu i teraz, w nas samych, w naszych niepohamowanych pragnieniach i ignorancji wobec siebie. A potem już tylko ból i udręka, i wołanie ku nieskończoności. I niezrozumienie, że nasza lękliwość dla wieczności jest jak ziarnko piasku na pustyni. W otchłaniach, w których mieszka Persefona wszystko toczy się jak i tu na ziemi, cyklicznie, swoim rytmem. Królowa podziemi wraca na ziemię wiosną, powraca w otchłań zimą. Koło się zamyka, lecz toczy się ciągle na nowo. A my słabi i przygnieceni własną arogancją nie potrafimy tego pojąć.
Zespół zobrazował tę piękną kompozycję bardzo interesującym teledyskiem, z francuską piosenkarką Mylene Farmer w roli głównej. Muzyka i obraz skłaniają do myślenia. I oto właśnie chodzi w dziele sztuki.

1 komentarz:

  1. Wspomniałeś o The Host Of The Seraphim, bardzo podobny zresztą do Persefony. Ciekawy blog, więcej o książkach i filmie mogłoby być. Ale nie narzekam

    OdpowiedzUsuń